środa, 12 grudnia 2012

Kierowca z czarnego audi


Noc- nie wiem dlaczego, ale zawsze lubiłem jeździć samochodem w nocy. Drogi śliskie, coś posypane, ale pod spodem i tak czysty lód. Sypie świeży śnieg. Temperatura? Jak na zimę przystało: -7 stopni. -Najgorzej więc nie jest- pomyślałem. Nowiuteńkie „zimówki”, prędkość dostosowana do warunków panujących na drodze – 90km/h, wystarczy. Nie spieszy mi się nigdzie, chociaż do celu daleko. Moi towarzysze podróży śpią, taki zwyczaj. „Złote Przeboje” na 35% głośności, RedBull w „kapholderze” i sen niegroźny po kilkugodzinnym kimaniu w ciągu dnia. Droga krajowa numer 1, na której aktualnie się znajduje, nie jest jakoś specjalnie ruchliwa w nocy. Raz na jakiś czas mijam samochód z naprzeciwka. Od czasu do czasu spotykam też kierowcę, dla którego jadę za wolno. -Wariat- mówię pod nosem. Trzydzieści kilometrów dalej znak, stacja za pięć kilometrów, krótkie spojrzenie na poziom paliwa i decyzja o zatrzymaniu się. Tankuję, płacę, staje na parkingu przy stacji. Prostuję kości, piję kawę zakupioną chwilę wcześniej i odpalam papierosa. Dziesięć metrów ode mnie stoi czarny samochód, na oko bardzo szybki i nieziemsko drogi. Przy samochodzie stoi dwóch mężczyzn. Kłócą się, bardzo. Po chwili jeden z nich wsiada i odjeżdża- równie szybko jak podejrzewałem. Trzy zdania z pozostawionym facetem dały mi do zrozumienia, że nie mogę go zostawić na tym mrozie.


Marek, tak miał na imię mój nowy współpasażer. Nie był śpiący, więc zajął miejsce na przednim fotelu pasażera. Jechał podobnie jak my, do Krakowa. Jego brat (kierowca superszybkiego samochodu, który odjechał bez Marka) wkurzył się, że Marek chciał prowadzić. Dlaczego? Krzysiek (brat Marka) był pod wpływem narkotyków. Na postoju spalił jointa. Marek powiedział, że nie pojedzie z nim, po czym brat wsiadł i odjechał. Byliśmy przed Częstochową, kręta droga, potwornie śliska, na dodatek piaskarki nie nadążały sypać świeżo spadającego śniegu, przez co nawierzchnia bardziej przypominała wyjeżdżone lodowisko niż drogę dla samochodów. Wielokrotnie z kolegami śmialiśmy się, że łyżwy, które trzymaliśmy w torbach hokejowych w bagażniku, zapewniłyby nam większe bezpieczeństwo niż samochód, którym się poruszamy. Zwolniłem, do sześćdziesiątki. Szybciej jechać po prostu się nie dało. Wjeżdżając do Częstochowy postanowiliśmy zatrzymać się na śniadanie. Konsumpcja fast-foodowych hamburgerów zajęła nam 10 minut, spaliliśmy po papierosie i wsiedliśmy do samochodu. Odpaliłem silnik, w lusterku zobaczyłem znajomy samochód. To był Krzysiek, brat Marka. Mój świeżo upieczony kolega wysiadł na konfrontację z bratem. Ten nie chciał za długo z nim rozmawiać, rzucił tylko krótkie, ale jednoznaczne, ostrzegawcze - powodzenia. 



Wróciliśmy na trasę, warunki się polepszyły. Przestał padać śnieg. Temperatura na Śląsku nie rozpieszczała jednak zanadto. -9 stopni o 11 rano to nie jest temperatura marzeń. Droga z Częstochowy do Sosnowca jest wzorowa, jak nie w Polsce. Dwa pasy w każdą stronę, szerokie pobocze i znikomy ruch. Dalej jednak cholernie ślisko. Kamil i Bartek (moi początkowi współpasażerowie, najlepsi przyjaciele) na tylnej kanapie zrobili sobie kasyno, nawzajem przekrzykując się, który ma lepsze karty. Ich humor zaczął dopisywać także i mi, chociaż w głowie miałem ciągle „Powodzenia”, rzucone na odchodne przez Krzyśka. Co to mogło znaczyć? – moja ciekawość nie dawała za wygraną. W wewnętrznym lusterku zobaczyłem czarne audi, znajome. Krzysiek gnał chyba tyle, ile fabryka dała. Momentalnie nas wyprzedził. -Idiota! - wypaliłem głośno. Marek zamarł z przerażenia. Jego brat tuż po wyprzedzeniu nas zaczął hamować. Zatrzymał się. Zwolniłem i bardzo, bardzo powoli przejechałem obok jego samochodu, spoglądając prosto w oczy kierowcy, najgłębiej jak tylko dało się przez oddzielające nas szyby. Zobaczyłem spojrzenie, o którym wiedziałem, że pozostanie w moich wspomnieniach do końca życia. Tyle złości i zdenerwowania, które ukazywały oczy Krzyśka nie widziałem w żadnych oczach, nigdy wcześniej. 



Pojechaliśmy dalej, warunki lepsze to i prędkość trochę wyższa. Setka, uznałem że tak będzie najrozsądniej. Rozmawiamy, ale już bez przesadnej radości w głosie, każdy z nas widział co zrobił chwile wcześniej Krzysiek. Po przejechaniu kilku kilometrów znów w lusterku zobaczyłem czarne audi. Jechało za nami, na prawym pasie. Zbliżało się z ogromną prędkością. Nie miałem wyjścia, trzeba było uciekać na lewą stronę drogi. Kierunek, lusterko i zmiana pasa, Krzysiek nie miał zamiaru wcale nam odpuścić. Przez moją głowę w ciągu sekundy przepłynęło tysiące scenariuszy, jak się zachować. Zwolniłem. On też. Przejechałem, on zaczekał. Odjechaliśmy może 500 metrów. Ruszył, rozpędził się. Tym razem nie miałem już gdzie uciekać. Wiedziałem co się stanie, wiedziałem że Krzysiek zatrzyma się dopiero na naszym samochodzie. Zacząłem więc hamować, żeby maksymalnie zminimalizować siłę uderzenia. Strach w oczach moich współpasażerów, strach panujący w mojej głowie i nagle huk, potężny huk nieporównywalny do żadnego, które słyszałem w swoim dotychczasowym życiu.



Siła uderzenia zepchnęła nas do rowu, tyle pamiętam…





Obudziłem się w katowickim szpitalu, jak się później okazało – tydzień po zdarzeniu. Moi rodzice byli przy mnie. Płakali, strasznie płakali. To były łzy szczęścia. Wszystko mnie bolało. Czułem każdą kość i każdy mięsień w swoim ciele. Pierwsze słowo, które wypowiedziałem:   "przepraszam", zapamiętam do końca życia. Moi rodzice tylko się zaśmiali odpowiadając, że nie mam za co. Obchód, stan zdrowia – cytując popularne ostatnio stwierdzenie „ch*jowo, ale stabilnie”. Złamane trzy żebra, silny wstrząs mózgu, złamana ręka, zerwane więzadła w kolanie, dziesiątki siniaków na całym ciele. -Masakra - pomyślałem. Nie zdążyłem nacieszyć się obecnością wśród żywych, jak odwiedzili mnie panowie z komendy policji…



Przedstawili się, wyjęli blachy i zapytali, czy mogą porozmawiać. -Oczywiście - odpowiedziałem. Jeden z nich powiedział mi, że w wypadku straciłem dwójkę najlepszych przyjaciół. Obaj zmarli na miejscu. Nie mieli podobno żadnych szans, z ich słów wynikało, że ja również powinienem zginąć. W tym wypadku nie miał prawa przeżyć nikt. Z samochodu nie zostało nic, zupełnie. Roztrzaskał się w strzępy na drzewie. Kamil, Bartek i Marek zostali w środku. Ja wypadłem przez przednią szybę. Jak to się stało?!- zapytałem policjantów z przerażeniem. Okazało się, że zawiódł system pasów bezpieczeństwa, które w momencie uderzenia pękły. Efekt? Złamane żebra i lot przez szybę. Przeżył jeszcze Krzysiek. Nie dość, że był pod wpływem marihuany to jeszcze miał prawie promil alkoholu w wydychanym powietrzu.


Ludzka głupota, zawiść, nieodpowiedzialność odebrały mi dwójkę najlepszych przyjaciół!    
A winowajcy brata, jak się okazało, jedyną osobę, która pozostała mu na świecie. Rodzice Krzyśka i Marka zginęli miesiąc wcześniej w wypadku. Bardzo podobnym wypadku. Naćpany i pijany kierowca zajechał drogę ojcu chłopaków. W samochodzie jechała jeszcze matka i… Marek. Krzysiek za całą sprawę obwiniał właśnie Marka. Twierdził, że to była jego wina,
że mógł coś zrobić. Na własnym przykładzie mogę teraz powiedzieć, że nie mógł. 


Krzysztof R., trzy miesiące później został skazany na dożywotnią karę pozbawienia wolności za potrójne zabójstwo. Prokuratura na podstawie zeznań moich i świadków zakwalifikowała zdarzenie jako zabójstwo, ku mojej uciesze. 



Od wypadku minęły 3 lata, do tej pory nie potrafię wsiąść za kierownicę samochodu. Za każdym razem wsiadając, w lusterku, nawet na parkingu, widzę zbliżające się z wielką prędkością czarne audi i słyszę huk. Niewyobrażalnie głośny huk.

                      
                                                                                                                 
Mateusz Barański

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz